niedziela, 29 września 2024

pętelka w babie lato

 Tradycyjną trasą przez park, koło nadwiślańskich działek, przez ZDUNGowskie pola i powrót koło ZDUNGu.

Park ciągle zielony. Może ta zieleń już przyrdzewiała i gdzieniegdzie przebija się żółć, ale generalnie zielony.



Na horyzoncie za Wisłą kościół w Górze Puławskiej. Wczoraj tam byłam.


Pod nogami ważki


i purchawice olbrzymie.


Czemu ludzie muszą wszystko niszczyć? - myślę, patrząc na dwie rozdeptane tuż obok. 

Kasztany, te prawdziwe.


Podchodzę, żeby sprawdzić, jak tam moje zaprzyjaźnione trupie paluszki. :) No są. Tyle że ja bym ich w życiu z palcami nie skojarzyła. Najmniej z trupem.


Ot, śliczna fioletowa fasolka :).

Idę do pierwszego mostku, tego od strony działek i pamiętnego gawroniego pola.



Na starorzeczu łabędzie z dwójką młodych. Nie wiem, czy to te, co po drugiej stronie starorzecza i przy drugim mostki jeszcze ostatnio miały trójkę. Tak czy siak, to był kiepski rok na łabędzie.




Idę wzdłuż działek. Po lewej mam krzaki oddzielające drogę od instytuckich pól. Na polach dosycha kukurydza. W krzakach dojrzewa głóg odmian wszelakich i dzika róża.




Świergocze w liściach cała gromada ptasiego drobiazgu obżerającego chyba raczej kukurydzę niż owoce. Ale liście ciągle za gęste, niewiele widać. Jakieś mazurki, sikory, chyba pierwiosnki. Nad głową przelatują mi całe stada szpaków. W końcu kilka zasiada na działkowych drutach.


Droga się zwęża.


Skręcam w lewo, w pole. 



Z pustego już chmielnika wyskakuje prosto na mnie sarna.






I chmielnik znowu pusty.


Skręcam w stronę miasta. 


Kukurydza skutecznie zasłania wszystko, nawet to, co ją obżera.


Jeszcze parę metrów i po prawej zaczyna się sad. I taaakie jabłka. (I szparagi :P)


Zza kukurydzy raz jeszcze wyłania się mój znajomy zawiślański kościół.


Drugi mam po prawej - to kościół na Włostowicach. O nim kiedyś.


A przede mną drugi mostek.


Dwie czaple na starorzeczu i jakiś jeden łabędź.




Zachmurzyło się, robi się chłodniej. 

Wracam.




sobota, 28 września 2024

pieszo na cmentarz

 za Wisłę. 


W ostatnich promieniach jesiennego (a może babio letniego?) słońca. 


Idę przez miasto w kierunku starego mostu.


Po prawej mam port


Po lewej działki. Dochodzę do mostu.


O moście innym razem. 

Wzdłuż Wisły po obu stronach rosną gęste łęgowe krzaki.



W rzece wody niewiele. Latają kawki, gołębie


daleko, pod nowym mostem pełno mew i kilka łabędzi.


Trochę bliżej jakiś zabłąkany kormoran


i kilka krzyżówek.

Już jestem po drugiej stronie Wisły.


Tam idę:

Mijam kilka miejsc związanych z miejscową legendą - księdzem proboszczem powieszonym w czasie wojny przez Niemców wraz z dziewiętnastką innych lokalnych mieszkańców. Ale o tym kiedy indziej.





Przechodzę pod kwitnącymi (sic) kasztanami


i skręcam w uliczkę szumnie nazwaną ulicą św. Wojciecha.

Ulica wiedzie w górę. Do kościoła św. Wojciecha. 
Legenda lokalna głosi, że św. Wojciech w drodze z Krakowa na Prusy (gdzie go zabili) szedł właśnie tędy i gdzieś tu nad brzegiem Wisły zatrzymał się, a nawet odprawił mszę. Tam podobno już w X wieku zbudowano kapliczkę, potem kościół. Podczas jakiejś powodzi kościół utopiło, zbudowano więc drugi, dalej od brzegu, ale ten też dotrwał tylko do kolejnej wielkiej wody. Dlatego obecny kościół zbudowano na szczycie jednej z nadwiślańskich górek. Było to w drugiej połowie XVIII wieku, a ufundowali go, jak na okolicę przystało, Czartoryscy.  



Kiedyś ta figurka patrzyła na Wisłę i świat poza dziedzińcem (cmentarzem) kościelnym. Ostatnio odwrócono ją twarzą do kościoła. Znak czasów?


Tak więc Maryja patrzy sobie na te drzwi.


Obok wejścia tablica pamiątkowa.


Tak, _ta_ Ewa Szelburg-Zarembina. Urodziła się niedaleko stąd i parę lat tu gdzieś mieszkała. Potem mieszkała gdzieś z drugiej strony Wisły, pod Nałęczowem. 

Przy okazji: to jest kościół, w którym mnie ochrzcili. Ale tablicy pamiątkowej nie ma. :P Chrzcielnica też chyba nowsza niż moja księga chrztów.


Kościół zamknięty, można wejść tylko do przedsionka.



Ten witraż też, zdaje się, dość ostatnio zrobiony.


W ogóle kościół był totalnie rozwalony w czasie wojny i to, co teraz widać, to zręczna rekonstrukcja. Oryginał obrazu z głównego ołtarza też, zdaje się, jest w muzeum diecezjalnym, nie tu.


Wychodzę. Po lewej stoi dzwonnica, podobno też z końca XVIII wieku, z prawdziwymi dzwonami. Prawdopodobnie jedno z ostatnich miejsc, gdzie jeszcze dzwonią dzwony, a nie gra MPtrójka.



Wychodzę z placu kościelnego tyłem, od zakrystii.


Te kolumienki między oknami to nagrobek niejakiego Piotra Kluczewskiego, który zmarł w 1825. Prawdopodobnie starym zwyczajem pierwszy cmentarz był dookoła kościoła. Teraz jest niżej. Więc schodzę. 

Na drucie siedzą dzwońce.


Cmentarz w czasie wojny też bardzo oberwał, duża jego część została mocno zbombardowana, większość starych grobów poszła w drabiazgi. To jeden z najstarszych:


O cmentarzu szczegółowo kiedy indziej. Dziś tylko rzut ogólny


i dwa szczególiki.


Sprzątam rodzinne groby, wracam. Tym razem szosą, widzę kościół z dołu.


Zachmurzyło się. Nad Wisłą też.


Na liczniku mam 15 tysięcy kroków. Wracam.