sobota, 18 stycznia 2025

rozbudowana pętelka wokół starorzecza

 Dzień wstał piękny po raz pierwszy od nie wiem kiedy


wąwozy na horyzoncie były różowe od słońca



więc zdecydowałam, że naładuję aparat i zapoluję na kwiczoły. Bo robiąc zakupy, zaobserwowałam cale stada kwiczołów na jarzębinach porastających okolice najbliższego centrum handlowego. 

Tak się złożyło, że spacerek się przedłużył i przebiegł trasą zupełnie niezaplanowaną.

(googlemaps)

Najpierw faktycznie wróciłam do centrum handlowego, gdzie kwiczoły, i owszem, były.




Obsiadły kilka wysokich jesionów, usiłując przelecieć na dużo niższe jarzębiny, znajdujące się, niestety, przy tłumnie uczęszczanym chodniku.




Tak więc przechodzący ludzie skutecznie płoszyli usiłujące się najeść kwiczoły, które, spłoszone, chroniły się na jesionowych gałęziach.




Postałam, pocpykałam, stwierdziłam, że lepszych zdjęć na jarzębinie nie zrobię, bo nieustannie ktoś tam łazi - więc zabrałam się do parku. Okrężną drogą przez osiedle willowe.

Stoi tam taka totalnie opuszczona willa Kruszyna. Jest tak zarośnięta, że z ulicy praktycznie jej nie widać. 


Boję się, że niedługo zniknie zupełnie i nie zostawi po sobie żadnego śladu, dlatego zdjęć Kruszyny będzie dużo. Teraz to obraz nędzy i rozpaczy.








Z boku budynku znakowała się kiedyś śliczna, przeszkolona werandka. 



Z tyłu było jeszcze jedno okno, a z drugiej strony, od muru sąsiadującej wypasionej nowej willi, jest jeszcze jedno małe okienko. 





To śmieszne, ale często marzę, że mogłabym urodzić się jakieś sto lat wcześniej - i zwykle wtedy marzę, że pracowałabym w tej właśnie willi jako drobna pomoc domowo-kuchenna. 
Nie, nigdy w środku nie byłam. Nawet kiedy w tej właśnie willi mieścił się sklep. 

Domeczek nie jest związany z żadną znaną mi historią ani z żadnym ważnym człowiekiem. Prawdopodobnie jest to jedna z najstarszych willi na tej ulicy i być może w całym mieście, datują ją na koniec XVIII wieku. 

Dawniej wyglądała tak (i pamiętam właśnie taką Kruszynę, z napisem dookoła strychowego okienka):

(lata 1980-te, Facebook)



(Fotopolska)


(początek XXI wieku, Wikipedia)



Idę dalej, skręcam do parku, z nadzieją napotkania chociaż jednego gila. Tej zimy nie spotkałam ich wcale. Na razie spotykam tylko wiewiórki.





Wreszcie - są i gile.




W parku śniegu mało i tylko tam, gdzie jest cień.


Schodzę do starorzecza. Zamarznięte.


Na lodzie pełno śladów.


Daleko, po drugiej stronie, wśród trzcin - ich autorzy.


Chyba z 15 łabędzi. I w tym momencie koncepcja spaceru została ostatecznie ustalona. Pomimo straszliwego błota na drodze. 

Idę za starorzeczem.


W gałęziach pełno sikor, modrych i bogatych. Aplikacja na telefonie wykrywa także głos raniuszka, ale go nie widziałam.


Widziałam za to dzięcioła.

Na polu po rzepaku rośnie jakaś ozimina.


W oziminie kolejne ślady. Podejrzewam łosia. No, bo chyba nie krowa. :P


Wreszcie, do kolan wymazana w błocie, podkradam się w krzakach do stada łabędzi. Tylu naraz jeszcze nie widziałam. 



Niektóre łaziły po lodzie, inne stały i spały




jeszcze inne spały leżąc na lodzie


kilka pływało tam, gdzie lód akurat puścił


jeden kilkakrotnie nurkował jak kaczka krzyżówka, z kuprem nad wodą, chociaż uczone książki mówią, że łabędzie tak nie nurkują (dobradobra, wiem, ostatnio widziałam krzyżówki nurkujące całym ciałem, chociaż książki mówią, że krzyżówki nurkują z kuprem do góry)


inny puszył się, stroszył i tańczył








Stałam w tych krzakach dobrą godzinę.


W międzyczasie zauważyłam świeżo nagryzioną przez bobry gałąź


ale ani bobrów, ani ich śladów nie zauważyłam.

Wylazłam w końcu z tych krzaków i doszłam do mostka.


Daleko w gałęziach myszołów? 


Od wiatru i wody zrobiło mi się zimno, więc pobiegłam do ZDUNGu i z powrotem, żeby się zagrzać. Kiedy wróciłam, myszołowa już nie było.

Był za to grubodziób.



Ale naprawdę już trzeba było wracać do domu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę jakoś podpisywać komentarze.