w pierwszą stosunkowo ciepłą niedzielę maja. :P
(googlemaps)
Spacerek, jak widać, nie tylko nad wodą. Zahaczyłam też przy okazji o ogródek - i nie żałuję. Ale po kolei. Zacznijmy od starorzecza.
Na wodzie - w grze światłocieni, w odbiciach chmur, trzcin, w puchu wszechpylących topoli, w zielonej rzęsie... krzyżówka z małymi.
Kurka wodna
i pani gągoł, szczekająca zupełnie tak, jakby wołała na dzieci. Stoję, patrzę - dzieci nie ma. Na co ona tak woła?
Aaaa, tuuuutaj są...
Nadpływa para łabędzi ze świeżo wylęgłym przychówkiem w liczbie bodaj ośmiu.
To wcale nie takie proste płynąć za kuprem mamy, kiedy ma się góra dwa dni...
Niektórzy szczęściarze mają podwózkę na maminym grzbiecie.
Ale ale, zaraz, co to właściwie jest? Nigdy tego wcześniej nie widziałam...
Sprawdziłam - to perkozki. Nie tyle rzadkie, co podobno trudne do wypatrzenia. Acha.
Trochę dalej - kurka wodna z małymi.
Jeszcze dalej śliczna parka kurek wodnych.
Idę szukać łyski. Perkozki czy nie, bez łyski spacer się nie liczy.
Rzepak z daleka świeci, z bliska widać - przekwita już.
O, jest i moja łyska. W scenerii romantycznej, ale jeszcze bez dzieciarni.
Odchodzę od starorzecza, idę w kierunku ogrodu. I widzę sójkę na czatach.
A w ogrodzie wita mnie - no proszę:
Chcesz tu zamieszkać, pleszku jeden? :) Czuj się jak u siebie w ogródku.
I moje niezdecydowanie w sprawie kupna budki z kamerką chwilowo przeważa na stronę: kupić. Równie niezdecydowana patrzę na trawnik - trzeba by go zdecydowanie skosić, ale jak kosić takie cuda?
Narwałam ziół (wczoraj były mokre po deszczu, jutro też ponoć ma padać), wracam. Śpiewa mi kos
pod nogami ganiają drozdy.
Wiosna.